Za co kocham Paryż

15 sierpnia 2018

Monika Marin

 

W Paryżu pierwszy raz znalazłam się w 1991 roku i od tamtej pory jestem tu dość często. Jeden z bohaterów mojej trylogii Adam, również dotarł do Paryża, gdzie spotkał nietuzinkowego mężczyznę Daniela. Daniel podczas wojny stracił rodzinę i z raną w sercu zamieszkał pod ziemią – w opuszczonym metrze. Adam miał wielkie szczęście, że w Paryżu natknął się właśnie na Daniela. Ta scena – przyjaźni dorosłego człowieka i chłopca miała na celu pokazanie, że mimo tego, że przede wszystkim należy być ostrożnym, to jednak ludzie, którzy czynią dobro bezinteresownie, również żyją na tej planecie. Daniel nauczył Adama języka francuskiego, który (cytując klasyków) jest piękny choć nie jest łatwy. Sprzedał rodowy zegarek, aby dać chłopcu jeść. Oboje mieli marzenia, mimo różnicy wieku jaka ich dzieliła. I spędzali czas w Paryżu, tym mieście magii, tysięcy restauracji, ludzi o wielu kolorach skóry, uliczek zapierających dech w piersiach i atmosfery pysznej kawy o poranku. 
W Paryżu nawet wieża Eifla mi się podoba, choć zdarzało mi się słyszeć (mimo że jest niekwestionowanym symbolem Paryża, a nawet Francji), że niektórzy nazywają ją kiczowatą. 
Na zwiedzanie Paryża nie wystarczy weekend, ale nie o to chodzi. Tutaj za każdym razem odkrywam coś nowego i ilość pieniędzy w kieszeni nie ma znaczenia. Gdy pojechałam do Paryża po raz pierwszy liczyłam każdego franka. Ale to wtedy przejechałam nocą Volkswagenem Beetle kabriolet (popularnie zwanym „Garbusem”) przez centrum (o 3.00 w nocy), drąc się wniebogłosy jak to bardzo kocham życie i śpiewając z przyjaciółmi jakąś rzewną pieśń po francusku (dziękuję Emmanuel i Sofie!). Nie potrzeba było wielkich oszczędności na koncie, aby mieszkać w samym sercu Dzielnicy Łacińskiej – bo komu, gdy się ma dwadzieścia lat przeszkadza materac zamiast łóżka, wspólna kuchnia, czy hałas za oknem. To były czasy, gdy się nie spało. Można było nawet nie jeść, ale najważniejsze że obok byli przyjaciele i w sercu wrażenie, że dotykam czegoś, za czym wielu tęskni (nawet jeśli zabrzmi to pompatycznie): wolności.
Kiedyś, dawno, właśnie na wyjazdy do Paryża odkładałam każdy grosz. Można było nie lecieć samolotem, a jechać autobusem. Dłużej, ale taniej. Czasem z jedną torbą, całkiem niewielką, bo moje rzeczy w mieszkaniu w Dzielnicy Łacińskiej stały już na półce od kilku miesięcy i nikt ich nie dotknął mimo iż przewijali się obok różni ludzie, którzy dziś przez niektórych uważani byliby za bandytów ze względu na swój odcień skóry. Gdy trafiałam na swój materac w moim małym paryskim pokoiku i słyszałam swojski hałas za oknem: dostawy towarów do sklepów, wywożenia śmieci – czułam się jak w domu. Cóż za czasy….
Wracam do Paryża i zasiadam w knajpce gapiąc się godzinami na przechodniów, rozmawiając degustując. Lubię iść tam, gdzie świeżo, gdzie mówią mi „bonjour Monique”, gdzie można się zaszyć w dżungli myśli. Tak inaczej. Po swojemu. Po parysku. Po francusku.

Dodaj komentarz

avatar
  Powiadomienia  
Powiadom o